Małymi kroczkami

Chyba największym wyzwaniem w pisaniu jest dla mnie czas. Pisanie jest bardzo czasochłonne i wymaga sporej motywacji. W pewnym momencie kończy się planowanie, notowanie pomysłów na małych kartkach papieru (albo w telefonie), rozrysowywanie map myśli. Kiedyś trzeba po prostu usiąść i zacząć pisać. A potem czytać to, co powstało, skreślać, zmieniać i pisać dalej. Najlepiej codziennie, albo przynajmniej z jak najkrótszymi przerwami. Historia i bohaterowie, którzy ożywają w głowie mają własne głosy, które cichną gdy przez parę dni nie wraca się do klawiatury. Potem trzeba przywoływać je na nowo, a to zawsze większe wyzwanie. Dlatego ważna jest systematyczność. Czas, systematyczność i motywacja. Wszystko to, co staje się towarem reglamentowanym w chwili, gdy w domu pojawia się małe dziecko.

Przez pierwsze pół roku macierzyństwa brałam się za pisanie tylko wtedy, gdy miałam na to ochotę. Wyznaczałam sobie proste cele. Jakieś opowiadanie, redakcja książki, która wróciła z wydawnictwa, małe wprawki wtedy, gdy coś przyszło mi do głowy. Ale wiedziałam, że to nie może trwać wiecznie. W końcu, któregoś pięknego dnia trzeba będzie wrócić i pisać na poważnie. I tak trafiło na wrzesień. Wiadomo, że każda data jest dobra, ale jesień to zawsze początek czegoś nowego. To chyba przez te powroty do szkoły. Tyle lat przyzwyczajenia robi swoje. Dlatego, gdy w szkołach rozbrzmiały pierwsze dzwonki, u mnie w domu znów pojawiło się stukanie w klawiaturę. Piszę wtedy, gdy mogę. Najczęściej wieczorami, gdy mały M. śpi. Czasami rano, zanim się obudzi. Jeśli w ciągu dnia wyrwę chwilę wolnego, to też piszę. Nie ma tego dużo. Pewnie średnio dwie godziny dziennie, ale w mojej sytuacji to jedyne na co mogę sobie pozwolić. I tyle wystarcza – moja nowa książka powoli zaczyna nabierać kolorów. Historia powolutku plecie się, każdego dnia o scenę albo dwie do przodu.

Trzymajcie kciuki.